|
Chazy Chazz |
Wysłany: Nie 12:17, 02 Paź 2005 Temat postu: Zjawiska niewyjaśnione - Czarownica i przeklęte miejsce |
|
Poniższa historia została nam nadesłana przez czytelniczkę z północnego wschodu Polski. Ewentualny kontakt z autorką możliwy poprzez nas.
Pierwszą część życia wychowywałam się z babcią, moja mama studiowała w Moskwie. Razem z babcią mieszkałyśmy w jednym z większych miast Rosji, położonym nad Wołgą, otoczonym z jednej strony bagnami i grasującymi wilkami a z drugiej dzikimi lasami i jeszcze dzikszymi wioskami. Babcia wychowywała się w jednej z nich. Miała 14-ro rodzeństwa... do pewnego roku... Większość opowieści wynika stąd, że sąsiadka mojej rodziny była czarownicą. Większość moich przeżyć jest związane z tym miejscem, ogrodem i przeklętym drzewem jakie się tam znajduje.
Gdy babcia miała około dziesięciu lat, może więcej, w ciągu jednego roku czarownica mieszkająca po sąsiedzku pośrednio "wymordowała" 11-ro spośród jej braci i sióstr. Jej rodzeństwo jednego dnia było zdrowe, a w na następny dzień rodzice znajdowali ich martwe ciała w łóżeczkach. Inni umierali zapadając na dziwne choroby, które wykańczały ich fizycznie w przeciągu paru dni. Babcia najczęściej opowiadała mi o jednej z jej sióstr. Miała cztery lata gdy zmarła. Babcia szła na strych, do niej właśnie, kiedy nagle na jej łóżeczku, niewiadomo skąd, przysiadło się siedem, albo i więcej białych gołębi. Byłam na tym strychu, który niewiele się zmienił, i jedyne okno jakie tam jest nigdy się nie otwierało. Babcia powiedziała mi, że patrzyła przez chwile na tą scenę zauroczona i po chwili zrozumiała, że jej siostra nie żyje. Zbiegła po rodziców, a gdy wrócili nie zastali już ani jednego ptaka. Tylko ciało jej siostry... Z tego, co mówiła, to każda śmierć wiązała się z niewyjaśnionym i nagłym przybyciem dużej ilości gołębi. Pamięta, że raz zobaczyła na dachu spichlerza tak wiele gołębi, że zakrywały cały dach, w zasadzie to wyglądało jakby dach nagle ożył. Gdy gołębie na raz poderwały się i wzleciały w niebo, babcia usłyszała z domu lament ogłaszający kolejna śmierć. Skończyło się to po tym, gdy chrzestna jednej z umierających właśnie dziewczynek "dorwała" na ulicy tę czarownicę, pobiła ją i dusząc wymusiła na niej, aby przerwała ten ciąg... Czarownica przysięgła i faktycznie tamta siostra (moja ciocia, żyje nadal) wyzdrowiała. Została trójka z tak licznego rodzeństwa z czego teraz żyją tylko dwie siostry (moja babcia i ciocia), wujek zmarł na atak serca jakieś trzy lata temu w Sachalinie.
Około 10 lat temu babcia odziedziczyła ten dom i ogród. Te dwa ogrody oddziela strasznie powykręcane drzewo, o którym wszyscy w wiosce mówią, ze jest przeklęte. Zapytałam się babci czy to prawda, a ona opowiedziała mi jak brat jej dziadka wdrapał się na nie i spadł, po czym po tym wypadku nigdy nie wrócił do pełni zdrowia, kulał i wykazywał pewien niedorozwój umysłowy, pomimo tego, ze wcześniej był bardzo zdrowy (umysłowo tez). Obok tego drzewa jest punkt, jedyny, którego tak na prawdę się obawiam. W zasadzie jest to koło o średnicy około metra, na którym absolutnie nic nie rośnie, i nigdy nie rosło. Babcia nawet dowiedziała się (nie wiem skąd), że to miejsce dawnych obrządków pogańskich i oczywiście absolutnie zabrania nam do niego wchodzić. Faktem jest, że omijały to miejsce nie tylko rośliny, ale i zwierzęta, zwłaszcza psy i koty. W dzień nie wydawało się to już takie straszne, ale co innego w nocy... Ogród był zamykany przez babcię na wszystkie zamki i zasuwy. Wszystkie wejścia na podwórko były jeszcze dodatkowo podpierane belkami. Chyba, że myliśmy się w tzw. rosyjskiej bani (jest to pewnego rodzaju łaźnia fińska), która była dokładnie obok tego kręgu i drzewa. Nienawidziłam wracać sama do domu, ani nawet z kimś, zawsze miałam wrażenie, że zaraz coś złapie mnie za ramie albo złośliwie pociągnie za warkocz... Z czasem wyrosłam z tego przeczucia. Zastanawiające było tylko, że zawsze w jeden szczególny dzień (niestety nie pamiętam jaki, ale na przełomie lipca i sierpnia) babcia chodziła z palącą się wiązką ziół i "zapieczętowywała" dokładnie każde wejście z ogrodu. Gdy zapytałam się, o co chodzi nic mi nie odpowiedziała mamrocząc jakieś modlitwy (tak podejrzewam). Potem w domu opowiedziała mi kolejna historie tym razem mojej praprababci, albo jeszcze jedno pra, nie ważne . Kobieta ta żyła bardzo długo, po śmierci męża nie miała już więcej nikogo, mieszkała razem z rodziną i generalnie pomieszkałaby sobie jeszcze gdyby pewnej nocy nie wyszła na zewnątrz do ubikacji i... już nigdy nie wróciła... Nie było wtedy kanalizacji (zresztą nadal jej nie ma) a do wychodka należało przejść przez część ogrodu. Kobieta miała ponad sześćdziesiąt lat, była w koszuli nocnej i lekkich butach, nie było śladu szarpaniny ani włamania, nikt nic nie widział (a w takich wioskach zazwyczaj ktoś wie wszystko), ona się po prostu rozpłynęła... nigdy jej nie odnaleziono, nawet zwłok |
|
|
|
|
|